Księga GościSondaLinkiChatDownloadFilm

Strona GłównaŻyciorysTwórczośćPoezjaBibliografiaNadskawieCytatyGaleria

Janina Barbara Górkiewiczowa
IMIENINY PANI ZOSI
 
 
- Zobacz! Nawet schody lakierowane. I obrazki w korytarzu! U nich zawsze na wysoki połysk. To właśnie jest cała pani Zosia. A ten dywan? Jakie piękne kolory? To plecionka z rafii? Tak...
- O, jest i pan Romek! Dzień dobry, kochani! My bez uprzedzenia, my jako niespodziani. Wybaczycie? Starzy przyjaciele. O tak!
- Dzień dobry! Prosimy, prosimy! Nawet nie śmiałem pomyśleć! Co za radość? Tędy proszę! Żona za moment! Zeszła tylko kury zapędzić do klatki. Tyle śniegu od wczoraj. W oknie teraz mieszkam. Jak ptak. To i na śnieg się napatrzę do woli! O, tu. Proszę nie zdejmować butów! Naprawdę nie...
A była przygotowana. A wiedziała. A uzbroiła się w radość i tylko w radość. A jednak?
Udawać, że nigdy nic.
Powstrzymać szloch.
Przymykać oczy? Patrzyć? Oczywiście patrzyć. Na wszystko co w mieszkaniu, na zastawiony imieninowy stół, na goździki czerwone, na fikus ogromny, na reprodukcję Giocondy, na...
Tylko nie patrzyć na nogę z drewna. Na protezę ukrytą w nogawce spodni. Na kule pod pachą. Na czas zapisany cierpieniem w twarzy przyjaciela.
- Doskonale pan wygląda! To jest bohaterstwo z pana strony! My stale... My o panu... My z życzeniami! Stu lat zdrowia! Wszystkiego najlepszego na wszystkie dni...
Każde słowo ukrywa tę jedną myśl.  A każda myśl to porażenie wyobraźni. Boże, to tak wygląda pan Romek? Boże... Przyjacielu... Jakie to okrutne! Już masz to poza sobą. Już każda godzina ku zdrowiu. To już było. Przeszedłeś przez to i wiesz. To cud, że tylko noga. Oczywiście. Mogło być gorzej...
Stara kobieta rozmawia swobodnie o świeżo spadłym śniegu. Serdecznie całuje policzki pani Zosi. Pochwala kolor jej sukni i modny haft, i bardzo twarzową fryzurę. Ale policzki pani Zosi są nagle słone pod wargami starej kobiety. A odświętne mieszkanie i odświętnie wyglądający we czworo nagle ucinają rozmowę.
- Powtarzam Zosi. Zosiu nie płacz! No i nie pomaga. Już nie trzeba płakać. Powtarzam. Czuję się doskonale. Nic mnie nie boli. I chodzę już jak człowiek. I wszystko jest normalnie. A Zosia ni stąd ni zowąd...
- To przynosi ulgę, panie Romku. Tego się nazbierało widać...
- Kobiety to zawsze skore do płaczu. Moja żona to samo. I też najczęściej o całe wydarzenie za późno. To jednak zupełnie jak dzieci. Płaczące dzieci. Ale my! My mężczyźni! Panie Romku, czy pan wypije toast? Póki goście nie nadejdą? Taki nasz. Z dawnych, szkolnych czasów! Sto lat, panie Romku!
- Ja bardzo przepraszam! Tego nie sposób opanować. To dlatego, że pani...
Teraz o tym, co u państwa, a co u państwa? Ot, pchamy jakoś dzień za dniem. O, wszystko dobrze. Zdrowi. Zaharowani. Na niedzielę czekający od poniedziałku. Normalny galop. Jak ten czas leci. Jakie dorosłe już nasze dzieci. Pani już babcią, pan już dziadziem. To wspaniałe. A my? Andrzej ostatni rok przed maturą. Robert w piątej klasie. Kto z nas doczeka wnuków? Ja stale u lekarza, a Romek? A to było tak niedawno! Andrzejek miał trzy lata i kładło mu się starą szufladę ze starego stołu u państwa w szkole. To był skarbiec żelastwa i gwoździ. Pan na to pozwalał. A Andrzejek do podłogi, w szpary z młotkiem. Kiedy to przeleciało? Ile to lat? Szesnaście lat temu... A jakby wczoraj. Za rok będzie dwudziestopięciolecie mojego nauczycielstwa. Tak. A czuję się zawsze wobec pani jak uczennica. Tak panią zapamiętałam. I to zostało. Obawa przed pani oceną. Żeby zasłużyć na „bardzo dobrze”, żeby pani nie sprawić zawodu... Tak całe życie. Tak na całą odległość. Uczennica starająca się o dobre wyniki na świadectwie wystawionym przez panią... Co też pani? Pani Zosiu? Równocześnie uczyłyśmy w jednej szkole.  Koleżanki w pracy. Przyjaciółki. To nie tak! Właśnie tak. To mi pomaga. To jest mi potrzebne. Czasem jest nawet sensem życia i pracy... Czasem, kiedy trudno z ludźmi... Albo i to...
- To nie tylko pani Zosia! Czy my panie Romku nie tak samo? Całe życie każdemu ktoś „daje szkołę”, ktoś ocenia, strofuje, zadaje lekcje do odrobienia! A tu? Ani kto podpowie? Ani „ściągi” nie podsunie? Ha ha ha! Jak nasze żony o szkole, to czy my gorsi? Panie Romku! My też o swojej szkole, bo i na ósmą rano i spóźnić się nie wolno, i dyrektor groźniejszy od nauczyciela...
- A czy ja nie? Skąd ja to znam? Jak dwie nauczycielki się spotkają, to jasne, że tylko o szkole. Ciurkiem i bez wytchnienia. To cecha zawodu. Nie znam wyjątków. Pan zna? A przecie ani lekarz z lekarzem, ani prawnik z prawnikiem, ani ksiądz z księdzem, ani kolejarz z kolejarzem... Nikt tak nie rozmawia o swojej pracy zawodowej. Życie byłoby nie do zniesienia...
To już nie. Nie będą o szkole. Przecie to dzień pana Romka. To imieniny, a nie konferencja rady pedagogicznej. Oczywiście. Wstyd. Nie wypada. I do tego ktoś dzwoni. Pani Zosia zbiega po schodach. Przychodzą oczekiwani, choć nie proszeni. Już ciasni w korytarzu. Gęsto od życzeń, pocałunków, śmiechu.
Czy to już wszyscy?
Matka pani Zosi, kobieta wielkiej urody, krzykliwie zadowolona, terkotliwa dziewczyńskim śmiechem, nie mająca lat, jak mówił o babci mały Andrzej. Dyrektor szkoły z żoną. Państwo Lenertowie. Młodzi. Przemili w sposobie bycia. Sprawdzeni przyjaciele i w dobrym i w tym najgorszym, co przeżyła pani Zosia. Koleżanki nauczycielki. Młodziutkie. Jasnowłose i czarnowłose. Te z mężami, te panny. Zżyte z sobą i z panią Zosią. Sąsiedzi. Pan Borys z harmonią i piosenkami na każdą okazję. Jego żona w zagranicznych kreacjach. To jeszcze koledzy pana Romka z pracy. Całe biuro. I pana Romka rodzeństwo.
Ten sobie mówi, a ten sobie mówi, pełno radości i krzyku. (Mickiewicz)
Potem tworzą się grupa za grupą tematyczne.
W końcu jednak nadchodzi godzina wspomnień. A pamięć ogarnia tych, którzy w jakiś sposób odeszli z zasięgu wzroku. A ci, nieobecni, budzą ciekawość niezaspokojoną pozostałych. Czy najważniejsza jest wtedy wiadomość, dokąd oni poszli?
- Gdzie ty idziesz, mamo? – jedno z pierwszych pytań na świecie.
- Dokąd się wybierasz? Znowu? – pytanie rodziców dotyczące lat młodych.
- Wychodzisz? A nic nie mówiłaś – marszczy brwi mąż.
- O tej porze? To nie może być żadna narada? Dokąd ty? – z rozpaczą w głosie dopytuje się żona.
- Znowu gdzieś idziesz... Znowu będę sama... – narzeka babcia.
A kiedy odpowiedź wyjaśni dokąd się idzie, kiedy nieobecność usprawiedliwiona, to już ulga. Już zgoda. Już prawie spokój.
A godzina wspomnień nadchodzi zwykle zebranych przy stole imieninowym. To dlatego, że imieniny raz w roku. Że okres czasu długi. Że czasem trudno uwierzyć; jak szybko „mijają lata”.
Zaczyna się od zdziwienia, „co za czasy”, „jak to się świat zmienia”, „kto by pomyślał”, „niepodobne w niczym do tego, co ja...”, „za moich czasów”...
- W mojej pamięci? To można powiedzieć, każdy po wojnie szukał nauki. Wyuczyli się zawodów. Odeszli ze wsi. Młodzi. Na lepsze idący. Grosz rządowy co miesiąca. Pewny. Inny świat. Inni ludzie. Ady biermy po kolei. Bo wszyscy z Mucharza znajomi. A i panie nauczycielowe pamiętające.
- O! To byłaby cała lista nazwisk. Oczywiście pamiętamy. Nasi uczniowie. Nie sposób wszystkich. Według alfabetu? Według numerów domów? Według zawodu? Na ilość, to jest prawie osiemdziesiąt osób. Na liczbę mieszkańców wioski około osiemset osób.
- Taką rejestrację prowadzi szkolna kancelaria. Wykaz uczniów, którzy po ukończeniu jej obrali zawód taki a taki. Ilu można zapamiętać? Nie wszystkich oczywiście. Ale trochę pamiętam. Państwa to interesuje? Żeby nie zanudzać. Kogo pamiętam? Może by tak według zawodów? To byłoby ośmiu inżynierów różnych specjalności technicznych: Kazimierz Małusecki, Władysław Kadela, Jerzy Brudny, Halina Brudny, Stanisław Kołodziejczyk, Eligiusz Biel, Henryk Gajda, Władysław Sitarz. Pracują w dużych miastach: Kraków, Katowice, Bielsko. A jeszcze? Przecie inżynier Ignacy Blecharz!
Po studiach uniwersyteckich z tytułem magistra byłoby ilu? Magister prawa Andrzej Targosz, magister chemii Ludmiła Blecharz, magister psychologii Stanisława Kowalczyk, magister farmacji Grażyna Kowalczyk, to uczniowie mucharskiej szkoły. Pracują w Krakowie i w dużych miastach kraju.
Zawodowych oficerów dała nasza wieś krajowi chyba pięciu? Sumera (imienia nie pamiętam), Sulka (imienia nie pamiętam), Tadeusz Leśniak, Jan Kowalczyk.
Górników z Mucharza z roczników powojennych, oprócz zabitego w wypadku młodego chłopca z Borowiny, Tadek (nie pamiętam nazwiska), pracuje pod ziemią pięciu: Franciszek Mika, Mieczysław Dębiński, Adam Bogacki, Jerzy Kaletka, Józef Ostrowski.
Mechaników samochodowych z Mucharza po wojnie wyjechało ze wsi trzech? Julian Prorok, ... Prorok, ... Żabiński (albo Sulka Piotr?).
Techników budowlanych znam dwóch: Andrzej Małusecki, Marek Górkiewicz.
Kierowców zawodowych odeszło z Mucharza czterech: Adolf Dębiński, Marian Dębiński, Edward Targosz, Tadeusz Szczurek.
Urzędnicze stanowiska różnych branż objęli: Józefa Górkiewicz, Jan Owcarz, Jadwiga Sitarz, Janusz Brudny, Danuta Gajda, Zofia Kubaszewska, ...
Lekarzy wyszło ze wsi dwóch: Józef Leśniak, ... Czaicki z Borowiny.
- Wcale niełatwo wymienić wszystkich. Ogólnie można by powiedzieć, że nie ma domu we wsi, do którego by nie przyjeżdżali samochodem w odwiedziny niedzielne czy sobotnie, ci z miasta. U Bogackich widzi się trzy samochody na łące przydomowej. U Małuseckiej Feliksowej też bywają trzy naraz...
- Nie tylko w Mucharzu. W „naszej” Tarnawie Dolnej dzieje się podobnie. O ile znam wioski okoliczne, to samo. My też powinniśmy, pani Zosiu, w naszej szkole popracować nad kroniką zmian struktury socjalnej w Tarnawie Dolnej...
Pan Dyrektor Władysław Lenert mryży ciemne oczy, zasłania je gęstymi rzęsami, białe zęby kontrastują zdrowiem i kolorem. Podkreślają ogorzałość policzków. Co za uroda! Ile energii w każdym geście. Ile wypracowanych dobrych manier w przyciszonym głosie.
- Tylko w Mucharzu o tyle inaczej, panie Dyrektorze, że Tarnawa należy do „bogatych wsi”. Ominęło ją i całkowite wysiedlenie, i bieda maleńkich gospodarstw. Tu pragnę podkreślić wielkość włożonego wysiłku mucharskich chłopów w lata kształcenia dzieci. Znam matkę, Helenę Brudną, która pieszo biegała do Krakowa w pożyczonych „gumiakach”. To były lata pięćdziesiąte. To już po wojnie. A niosła swoim „dzieciom” na studiach smalec z cebulą  stopiony do chleba. Czasem bochenek chleba. Często ileś tam jajek. Dlaczego tak? Żeby zaoszczędziły jej córka i jej syn „na biletach”. Żeby nie jechały pociągiem pięćdziesięciu kilometrów. Znam więcej takich domów, gdzie studia w Krakowie syna czy córki oznaczały wyrzeczenie się podstawowych często produktów, każdego przysłowiowego „grosza” przez rodziców, rodzeństwo, a także bliskich krewnych. Mucharz to biedna wioska w porównaniu z Tarnawą, gdzie w każdym prawie gospodarstwie dodatkowe dochody z handlu wyrobami chałupniczymi z drewna. Sama nazwa wsi? Spotkałam się z etymologią nazwy „Mucharz”. Od proboszcza, od księdza Józefa Motyki, którego pasją były studia historyczne. Dogrzebał się w jakichś z Jagiellońskiej Biblioteki notatkach. Mówił, że to nazwa od węgierskiego słowa „muchar”, znaczy „biedny”. Od czasów kupieckiego szlaku przez Mucharz na Węgry ta nazwa...
- No proszę! A ja wcale nie wiem skąd nazwa: Tarnawa? Postawiła nam pani dodatkowe zadanie! To wstyd, że tak mało wiemy o naszej wsi. Pani Zosiu? Od kiedy zaczynamy? Piszemy kronikę Tarnawy? Zadanie dla samorządu uczniowskiego! Pani na pewno...
- Dyrektorze!Pan raczy żartować? Ja i tak padnę kiedyś na stojąco! Pan najlepiej to wie, państwo też budują dom! A my do naszego domu ledwie zajedziemy autobusem po lekcjach, to już zmrok. A pan wie, to nie tajemnica, jak pracują wynajęci „na dniówkę” robotnicy przy budowie. Kiedy wiedzą, że nikt im na ręce nie patrzy? A wiedzą, że Romek ani krokiem... Ech, po co ja o tym. Ja ledwo dyszę, panie Dyrektorze. Tu budowa zaczęta. Tu w domu Romek sam. A syn w internacie, to specjalny rozdział, a bibliotekę gminną też ciągnę tyle lat, a każde ferie i wakacje? Zaopatrzeniowiec. Intendent. Żeby tych osiemset złotych miesięcznie więcej...
- Pani koleżanko? Co też pani? Nie chciałem aż tak! Proszę mi wybaczyć! Znam pani sytuację. Rozumiem. Podziwiam. Panie Romku! Ma pan wspaniałą żonę! Dzielna i mądra. Czegóż można więcej? Nie darmo tak uroczyście dekorowana Krzyżem Zasługi. Nie darmo nagrody i wyróżnienia. Wspaniała Żono pana Romka: Pijemy zdrowie Pani!
- To może ja powiem. Znam moją żonę. Panie Dyrektorze! O co zakład? Zosia i tak podejmie się zaproponowanej pracy z samorządem szkolnym. Ja to wiem! Ponarzeka, nawymyśla, popłacze, aby w końcu nabrać oddechu i przystąpić do każdego zadania. Kiedyś to zrozumiałem. Miałem dużo czasu w szpitalu, to i o tym i o owym... Jakieś podobieństwo z zastrzykiem i reakcją organizmu. To mi się pomyślało. Ukłucie i ból. Nawet i strach przy tym i chęć ucieczki. A następnie uśmierzające działanie. Ulga. Nawet radość...
- Bo teraz to takie czasy.
Wystarczyło spojrzeć na mówiącą. To matka pani Zosi. Należy oczekiwać całego życiorysu. Jak to u starych. Starzy mieszkają we wspomnieniach:
- Takie czasy, mówię. Jakby kto powiedział kiedy o tych cudach, co ludzie powymyślali za mojego życia, to by nikt nie uwierzył. A ja wierzę. Człowiek to sam nie wie, na co go stać. Nie wie o swojej sile. Człowiek wszystko przetrzyma. Człowiek wszystkiemu poradzi. Dawno to ludzie nie wiedzieli nic o sobie samych. Urodził się, i żył, i umarł. I to była cała „robota” człowieka. A dziś? Co za rozumy! Jaka siła wyuczonego rozumu! Patrzę i widzę. Zosię też. Jakby to na mnie, Boże broń, padło takie nieszczęście jak z twoją Romciu nogą... Ja nie wiem... Co bym ja robiła? To jest ta siła w człowieku, co go trzyma przy życiu. Bo budowa domu zaczęta, bo dzieci w szkołach, bo pracy nie rzuci się, żeby było na utrzymanie, na doktorów, na opiekę potrzebującemu...
- Tak, mamo. Ale z tym się trudno pogodzić. Innym łatwiej. Nie muszą aż tak się sprawdzać. Albo na gotowe idą, albo bez specjalnego wysiłku osiągają to wszystko, co dla kogoś jest „ceną życia”...
- O, moja ty córeczko! Nie trzeba zazdrościć. Nie ma kącika bez krzyżyka. Każdy ma swego mola, co go gryzie. Na oko to żyje się drugim lepiej, ale jak się z bliska przypatrzyć...
- Nie ma tak źle, żeby nie mogło być gorzej! Solenizant wznosi zdrowie gości! Nie trzeba pielęgnować złych wspomnień, ani łzami podlewać, żeby zakwitały i tym bardziej dokuczały! Za nasze, dobre i kochane życie!...
I tak dzień imienin Romana przechodził w przyjemny wieczór w gronie tylu ludzi, tylu przyjaciół, a potem przemieniał się w lutową noc ostatniego dnia tego miesiąca.
A lutowa noc to był chłód i gwiazdy. Białe pokrywy pól za czarniawą, rozjeżdżoną tasiemką szosy. Cichy i odmieniony godzinami upływającego czasu krajobraz kusił dziwaczną zachcianką:
- Ted? A jakbyśmy tak poszli sobie pieszo? Nie czekajmy na autobus...
- Pieszo, mówisz? Czujesz się na siłach? To sześć kilometrów! I ta droga. Był czas, że nie chciałaś nią wędrować pieszo. Właśnie ta droga...
- Chcę. Bardzo chcę. Żeby w nocy, żeby tą drogą i żeby z tobą!
Idzie więc przytulona do jego ugiętego ramienia. Nie odzywa się słowem. A idzie z oczyma zamkniętymi. A pod powiekami jeszcze kolorowy jedzeniem stół. Twarze roześmiane, gadające. Głosy skaczące wielością słów.
Dudnią deski mostu na bełkotliwej Tarnawce. Zakręt obok domu Markowej Marysi. Muszą oboje spojrzeć. Zauważyć światło w oknie. Pomyśleć.
- Pani Semikowa pracuje jeszcze o tej porze. Tyle godzin dziennie stać przy krosnach. Po milimetrze przemieniać wełnę w obrazki ludowe kilimu...
Po obu stronach drogi rozwleczone zabudową i magazynami Państwowe Przedsiębiorstwo Budownictwa Rolniczego. W budce wartownika światło. Myśli obojga omiotły równocześnie zakład pracy Marka i obraz Marka rodziny: mała Matylda podskakuje w łóżeczku z piskiem radości oburącz uczepiona paluszkami krawędzi lakierowanego obramowania. „Dorosła” dwu i półroczna „pani” Monika tańczy przed zachwyconą siostrą ulubioną melodię z płyty „Akropolis adieu”. Synowa rozwiesza mokre pieluszki na drzwiach pootwieranego mieszkania. Żeby powietrze nie było za suche. Jak to przy centralnym...
Znowu zasłona z powiek. Po to, żeby nie widzieć? Czy po to, żeby zobaczyć dokładniej? To odcinek szosy między nadbrzeżnymi krzakami Skawy, a wysokim brzegiem kamieniołomu w Bani, i jeszcze wysokiego brzegu Borkówki...
- Nie myśl o tym. Nie trzeba. Staraj się nie myśleć. Staraj się zapomnieć.
Powiedział to do niej trzydzieści jeden lat temu. W bezsenną noc jedną i dziesiątą od grzmotu wojny nad Żywcem, nad Śląskiem. Od wojny, która już „przeszła” przez Mucharz i przez Tarnawę i przez Budzów. I jeszcze w każde noce powojennych lat ich młodości. Myślała o tym.
A teraz?
Tak idą bez słowa. To samo widać myślący po tylu latach życia:
Tego nie zapomni nikt, kto przeżył. Każdy po swojemu. Każdy inaczej. Ale mężczyzna dodawał tylko styczeń 1945 do września 1939 i dopisywał obraz do obrazu. Żołnierski, samotny, nie związany niczym z rodziną ten z września, do obrazu wojny z dzieckiem na rękach, z żoną przy boku, między ogniem walki Armii Czerwonej z ginącym, dzikim, rozpaczliwym oporem cofającej się armii hitlerowskiej.
A stara kobieta przeżywała wrzesień w Mucharzu. Z osiemnastoletnią wiarą w „nikt nam nie zrobi nic”, z obrazem wkraczającej armii hitlerowskiej zakurzonymi drogami przez wieś. Bez wiedzy o tym, bez widoków tego, co działo się za horyzontem w Polsce. Wiedza o wojnie, wiedza o klęsce nie jest tym, czym staje się uczestnictwo w wojnie, uczestnictwo w przegranej. Kobieta przeżyła raz w życiu styczeń 1945 roku z trzyletnim dzieckiem i z mężem na drogach Tarnawy, Budzowa, na tej drodze, którą można iść pieszo, wracając z przyjemnej wizyty u przyjaciół.
Idą w milczeniu. Droga dopadła ich z jednakową siłą. I droga mówi. Albo oni mówią drodze to, co trzydzieści jeden lat temu?
A to było tak:
Jaskrawe słońce na bezchmurnym niebie. Białość obfitego śniegu. Łzawią się oczy od nadmiaru blasku. Po dziesięciu dniach i nocach w piwnicy. Nogi plączą się od głodu, od zmęczenia, od rozjeżdżonego pojazdamib wojskowymi śniegu na poboczu drogi. A droga szczelnie wypełniona wojskiem. Zielono-bure mundury, futrzane papachy, któtkie żelazo maszynowej broni przez piersi. Przedziwne buty z cholewami z popielatej wełny. Marsz w kierunku zachodnim. Kolumny wojskowych samochodów. Szeregi taczanek. Potworne straszydła o cielsku samochodu z drabinami rakietowych pocisków. Katiusze...
- Kuda idiosz? A docz maleńkaja kuda? Smotri! Uchodi! Eto łosza! Eto nie nada dorogom...
Czy zrozumiała te słowa z któregoś szeregu żołnierzy?
Za ruchem ręki żołnierza poszła wzrokiem. W popłochu uskoczyli w rów. W kopny śnieg. A jeździec na rozhukanym koniu w galopie pędził właśnie rowem. Zakryła sobą dziewczynkę. Koń przeskoczył skulonych ludzi. W szeregu wojska rozległy się okrzyki podziwu, radości i uznania dla hippicznego kunsztu oficera.
- Damoj? Ot pobieda! Ot swoboda! Damoj nużno...
Droga do domu.
Żołnierze Armii Czerwonej z Rosji i troje ludzi z Polski. Na tej samej drodze z Tarnawy do Mucharza. W grzmocie niedalekiego frontu. Z piekła niewoli do wyzwolenia. Z pięciu lat w ten jeden dzień. Droga ludzi ocalonych. Droga Żywych.
- Uważaj! Nie patrz! Przejdź tędy!
Szarpnięcie za ramię. Nagłe uderzenie widoku w otwarte oczy. Uderzenie? Czy to tak się nazywa? Czy to w ogóle ma nazwę?
Nogi niezdarnie szukają miejsca. Miejsca dla postawienia następnego kroku. Nie ma takiego miejsca. Tu odmieciona z zaspy twarz. Tu ręka położona pod głowę. Tu nogi podkurczone. Tu rozrzucone szeroko. Śmierć jest wszędzie. Pod cieńszą i pod grubszą warstwą śniegu. W rażącym blasku słońca. W hurkocie pojazdów i maszerujących ludzi. A co to? Ci na drodze salutują. Milczą.
- Tu był decydujący opór – to mówi mąż. – Niemcy trzymali się w Bani, w Kamieniołomie. Decydujący o całej dolinie Skawy odcinek drogi...
Drogi? A tak. Oczywiście. Niemcy? Co? A tak. Naturalnie...
Tylko, żeby było gdzie postawić stopę do następnego kroku! Tylko, żeby uciszyć ten krzyk w gardle. Tylko, żeby nie widzieć czerwonego śniegu...
- Co oni robią? Dlaczego tu leżą?
- Odpoczywają, Ewuniu... – odpowiada dziecku ojciec.
- Oni śpią... Zmęczeni żołnierze śpią byle gdzie... – dodaje matka szeptem nabrzmiałym chyba wszystkimi łzami z całego życia.
- Wcale nie. On się na mnie patrzy! On nie śpi! – Ewa chce pochylać się nad blisko jej dziecinnej buzi twarzą poległego żołnierza. Z wysokości dziecka. Ona miała dużo bliżej do rozwartych oczu w omiecionej ze śniegu kotlince przydrożnej.
Tadeusz  wyciągnął je obie za rękę z rowu na brzeg drogi.
Iść drogą oznaczało przylepić się do szeregu wojska. Szczelnie przylepić. Tyle, na ile oni odsunęli się, robiąc miejsce. To ręka żołnierza? Tak. Ewa maszeruje trzymając dłoń podaną z szeregu. A za chwilę Ewa znika z drogi. Niesiona na ręku mówi coś do żołnierza. Mówi w dół do idących obok:
- Ja jestem wojsko! Widzisz mnie?
- Co ty masz w buzi, Ewuniu?
- Mam cukier! Pyszny jest cukier! Wojsko mi dało!
- Krasiwa! Maleńkaja! Harosza dziewuszka! Ty z nami w pierot! Ty z nami na Bierlin? Ha?
To działo się w tym miejscu. Trzydzieści jeden lat temu? Tak. Tak. Tak. Przystają bez słowa. Tadeusz proponuje żonie: Zapalimy? Odpoczniemy?
Tak, Ted. Odpoczniemy.
Noc wyjaśniona gwiazdami. Wysoko tam! Widzisz ją? Pamiętasz? „Nasza”... Ozdoba wieczornego nieba w lutym. Wenus czyli Gwiazda Wieczorna. Widoczna już po zachodzie słońca. Obok Jowisz. Pierwsza zachodzi Wenus. Natomiast przez całą noc świeci bardzo jasna gwiazda Saturn. Dalekie planety. Dalekie gwiazdy. Dalekie wspomnienia „zimowej miłości”. A teraz? Noc taka sama i gwiazdy te same. Od zawsze do zawsze trzeba przejść wyznaczoną drogą przez życie.
Za cenę życia.
Należymy do pokolenia wykupionego od zagłady za cenę żołnierskiego życia. Ile wynosi cena twojego życia? W krajobrazie kilku wiosek w Beskidzie?
Moje życie ma cenę czterystu poległych w walce o wyzwolenie tego skrawka Polski żołnierzy Armii Czerwonej.
Matematyka pamięci.
Matematyka zimowej pogody, słońca i walk Frontu Ukraińskiego? Matematyka II Wojny Światowej? Tak:
- „Naród polski toczył sprawiedliwą wojnę przeciw hitlerowskiemu najeźdźcy. Walczył o niepodległość kraju i o biologiczne istnienie. Od pierwszego do ostatniego dnia wojny w Europie, zarówno w okupowanym kraju, jak i na wszystkich frontach regularnych. Był w czołówce państw dźwigających główny ciężar walki zbrojnej z faszyzmem.
Polska poniosła też proporcjonalnie największe strary w ludziach: 6 028 000 poległych i wymordowanych.
- Front radziecko-niemiecki był rozstrzygającym frontem II wojny światowej. Armia radziecka zniszczyła lub rozbroiła ponad 506 dywizji niemieckich oraz ponad 100 dywizji sojuszników Niemiec. Na froncie radzieckim Niemcy hitlerowskie poniosły ¾ wszystkich strat w wojnie.
Związek Radziecki okupił zwycięstwo stratami około 20 milionów ludzi, z czego ponad połowa przypada na wymordowaną ludność cywilną oraz jeńców wojennych”.
Matematyka życia i śmierci. Wbite w nauczycielską pamięć urywki lekcji historii splątane z pamięcią naocznego świadka, z pamięcią drogi przez Budzów – Tarnawę – Mucharz.
Czy życie to jest tylko pamięć o tym, co było?
Czy śmierć żołnierska czerpie swoją wojenną wielkość i sławę z tego właśnie „prawa żywych do życia”? Czy to jest ta wieczność potrzebna ludzkości od zarania ludzkich dziejów?
Pamięć.
- Tak oto umierałem od kuli wroga na ziemi młodej moją młodością. Abyś żył ty i twoje dzieci i dzieci twoich dzieci... Tobie oddałem moje nie przeżyte lata. Abyś je niósł oburącz zaprzysiężony testamentem mojego milczenia.
Pośrodku drogi, w lutową noc, w odpoczynku cięższym od zmęczenia toczy się rozmowa z drogą tamtych dni. A myśli czepiają się poruszone niemocą słowa, słów kiedyś przez kogoś do kogoś. Jak to się mówi? Jak to się śpiewa?
- „... W pole wyjdź letniego ranka
         Na snop żyta dłonie złóż!
         I ucałuj jak kochanka,
         Ja żyć będę w kłosach zbóż...”
- Stąd jeszcze nie było widać mucharskiej góry. Jeszcze nic nie widzieliśmy, czy Mucharz w ogóle istnieje. Szliśmy do domu wypatrując następnego zakrętu. Czy zobaczymy wierzchołek uwieńczony kościołem? Dopiero wtedy. Tam, z ostatniego zakrętu przed Skawcami widać było kościół. Widać domy po stronie wschodniej Mucharza. Ale czy dom? Czy nasz dom nie został zniszczony jak ten, z którego uciekaliśmy przez dziesięć dni w Tarnawie?
- I był dom. Ocalały dom. I byli ludzie w nim. Ludzie, którzy nie liczyli na nasz powrót. Znali Tarnawę z łun nad górami stojących. Z huku dział od tamtej strony nieprzerwanym.
- Cholera. Lepiej nie wspominać. Chodź. To jeszcze kawał drogi. Lepiej na gwiazdy patrzyć. Ładniejsze wspomnienia. No, głowa do góry! Staraj się o czym innym. Na naszą Wenus! Kto by wtedy uwierzył? Czytałaś? Artykuł w ostatniej Trybunie Ludu? „Wenus opowiada”. Zapamiętałem co nieco. Fantastyczne. Nie do wiary. Radzieckie sondy. Wylądowały na powierzchni Wenus. Zdjęcia tej planety otrzymane drogą międzyplanetarnej łączności. Bardzo podobna do Ziemi. Bliżej słońca niż nasza Ziemia otrzymuje Wenus znacznie mniej światła. Ma znacznie gęściejszą atmosferę. I skład chemiczny atmosfery inny. Zapamiętałem temperaturę:460 stopni w miejscu lądowania sondy, a ciśnienie wynosi 90 atmosfer. Miła planeta, nie? Aha! I jeszcze o obrotach wokół własnej osi. Wiesz, ile wynosi długość „wenusjańskiego dnia”? Zgadłabyś? 120 naszych dni ziemskich. I chmury na Wenus. Na wysokości 70 km nad powierzchnią planety. I to chmury z kropelek roztworu kwasu siarkowego. I dwutlenek węgla; też jakieś fantastyczne ilości. Nie pamiętam dokładnie. Musisz sobie to przeczytać...
- Uhum. Druga według oddalenia planeta Układu Słonecznego. Znana już w starożytności. Albo italska bogini miłości Wenera z mitologii rzymskiej. Albo Wenus z Milo. Ideał starożytnej proporcji kobiecego ciała. Marmurowy posąg z II wieku przed naszą erą. Odkopany w Milos w 1820 roku. Stoi w muzeum francuskim w Luwrze...
- A widzisz? Już dobrze. Lubię jak odpowiadasz szkolnym językiem! Patrz na niebo, na Wenus świecącą nad Leskowcem. Niedługo zajdzie. Nasza gwiazda. Miałaś wtedy osiemnaście lat i miałaś granatowy beret gimnazjalny, i włosy czesane w wałeczek na ramionach. Była zima...
- Tak. Niebo wyiskrzone gwiazdami. Cisza i śniegi. Pachniałaś chyba tytoniem i wełną płaszcza. Bo ja wiem? To był zapach... Czego to był zapach? Ja nie znam nazwy. To byłeś ty. Po prostu ty.
- Powiedziałeś, wybierzmy sobie najpiękniejszą! A Wenus wydawała się najjaśniejszą gwiazdą zimowego nieba...
- Gwiazda naszej miłości. To tytuł piosenki. Halina Kunicka. Francuska piosenka? „Gwiazda miłości”. Słuchaj! Czy wszystko... Czy wszystko już było?
Czy w naszym życiu już wszystko „było” Ted?
Czs przeszły dokonany.
Pamięć.

Luty 2007 © Janina Barbara Górkiewiczowa
Projekt i wykonanie witryny ©  Gabriel Warchał / Mirosław Kołodziejczyk

  Od 08.02.2007